Ardra.pl

Niestrudzona Ipomoea.


30.05.2024

Co dwóch to nie jeden, a nawet tysiące.

Myśląc o wizjonerstwie, jak i wizyjności jako pewnego rodzaju szerszym niż jednostkowy fenomen, pierwsze co przychodzi mi do głowy (i co powinno przychodzić każdemu) to jeden z fragmentów polskiego romantyzmu – czyli Wielka Emigracja polistopadowa, Paryż i inne części Europy, lata 30, 40, 50 XIX wieku; świat już industrialny, rewolucja przemysłowa więcej niż w pełni.
I właśnie wtedy – do czego chcę nawiązać – zaistniało wiele osób, czyniących sporo, aby odzyskać stracony kraj; powstały wtedy oryginalne koncepcje polityczne, społeczne, metafizyczne, filozoficzne; lecz nie powstały bez zawirowań i trudności, faktycznie to powstawały z samych trudności. Zaś działania i decyzje wielu, wynikały z różnych spekulacji, domniemań, poglądów, czasem skrajnych.
Wtedy to, w 1841 roku, Adam Mickiewicz po raz pierwszy spotkał się z prorokiem z Litwy – Andrzejem Towiańskim, i zaczęła się działalność tzw. towiańczyków. Okres trwający kilka lat, równoległy z wykładami wieszcza prowadzonymi na Collège de France (Prelekcje paryskie). Zaufanie do Towiańskiego rozpoczęło się od cudownego uzdrowienia żony Mickiewicza, Celiny (była zdolna wrócić ze szpitala psychiatrycznego do domu i normalnie funkcjonować, a wieszcz żonę bardzo kochał, ożenił się, aby się nią zaopiekować, chociaż przysparzała samych zmartwień); czy też jak np. twierdził (nie do końca słusznie) prof. Bohdan Urbankowski, Towiański zagospodarował jej szaleństwo. Następnie pare lat minęło owemu ugrupowaniu na uskutecznieniu różnych rzeczy m.in. wprowadzano się w katharsis, dyskutowano, prowadzano spotkania i przemówienia, uskuteczniano różne rytuały np. coś w rodzaju hipnozy (hipnotyzowanie, magnetyzowanie) - wyliczanie swoich poprzednich wcieleń i rozmyślanie nad tym, jak wyzwolić Polskę.
Z tym, że program Towiańskiego (skrajnie pacyfistyczny wobec Rosji, przez co uznawany był on także za rosyjskiego szpiega), jak i jego niektóre zachowania, podchodzące czasami pod manipulacje psychologiczne, przestały współgrać z programem Mickiewicza. Zatem drogi wieszcza Adama i proroka z Litwy rozeszły się.
W pewnym momencie Mickiewicz - jak słusznie stwierdził prof. Urbankowski – już nie chciał być Janem Chrzcicielem dla mesjasza Towiańskiego, sam chciał być Chrystusem. Towiański zaczął przeszkadzać, więc Koło Sprawy Bożej rozpadło się.
Uczony dość sceptycznie, lecz także faktycznie, stwierdził:
Mickiewicz nie chciał walczyć z hierarchią, chciał pod jej parasolem reformować religię. Dla wizjonera i myśliciela, jakim był Mickiewicz ortodoksja od początku była za ciasna (…)
Większość elementów złączonych potem w towianizmie była obecna w światopoglądzie poety już wcześniej: wiara w obecność i powroty duchów zaczyna się od wiary w upiory w Balladach i Dziadach kowieńskich, misja polskich pielgrzymów opisana została w Księgach narodu, wiara w nadejście Męża Wybranego jest przesłaniem Dziadów drezdeńskich. Więcej nawet: właśnie ta wiara zdopingowała do działania Towiańskiego, dzięki Dziadom mógł on wystąpić jako zapowiadany przez Mickiewicza mąż Czterdzieści i cztery – a poeta publicznie to potwierdzał. O tej dwukierunkowości inspiracji trzeba pamiętać, by zrozumieć, że obaj prorocy byli skazani na siebie. Towiański był zależny od zapowiedzi Mickiewicza, od świadectwa, które poeta mógł wycofać, i od obecności poety w [ugrupowaniu], które bez Mickiewicza uległoby degradacji – co też w końcu się stało. Mickiewicz był zależny od Towiańskiego, który mianował go swoim namiestnikiem i który poświadczał jego poprzednie wcielenia. Obalenie autorytetu Towiańskiego likwidowało autorytet Mickiewicza, oznaczało likwidację wspólnoty, której poeta praktycznie był przywódcą. Prorocy musieli się kochać i musieli ze sobą walczyć.


Towiański posiadał także grupkę bezrefleksyjnych wyznawców, którzy za-nim podążali, jak i również bronili go m.in. przed zarzutami o rosyjską agenturę; z resztą niesłusznie był o nią posądzany.
Natomiast sceptycy (czy wrogowie) najzwyczajniej nie cierpieli go np. jeden z emigrantów, dyplomata i poeta Michał Budzyński (1811 - 1864), pozostawił m.in. taką sarkastyczną notę (być może prawdziwą), sytuację opisaną przez jego brata - polityka, pisarza, wybitnego szachistę Wincentego Budzyńskiego (1815 – 1866).
Wspominał:
(…) Towiański nie umiał po francuzku, i cała rozmowa prowadzona była przez tłumacza pana Siegfrieda [rozmowa z francuskimi oficjelami, którzy mieli do jego działalności zastrzeżenia]. Później on wyuczył się języka, aby mógł przemawiać do francuzów [których, z resztą, jak i Włochów wielu pozyskał jako swoich wyznawców].
Jednego dnia, brat mój Wincenty, spostrzegł go wychodzącego z Siegfriedem z cukierni, gdzie pił limonadę i jadł cukierki z ciasteczkami; - „Powiedz mi, zapytał tłumacza, czy wasz mesyasz różni się od dawnych proroków? Święty Jan jadł szarańcze, Chrystus pił żółć, a on jak widzę, woli limonadę i ciasteczka” – Nie dziwcie się [odparł Gustaw Siegfried], tamten był Chrystus cierpiący, a ten triumfujący”. Cóż było rozmawiać z takiemi półgłówkami.

W towianizm zaangażowana była pewna fragmentaryczna część elit polskiej emigracji, z kolei inna część (będąca w pobliżu) była mocno sceptyczna. Natomiast samemu Mickiewiczowi zarzucano, że już nic nie tworzy od dawna, tylko poświęca się rzeczą dziwnym, onirycznym – przy czym wykładał równolegle na Sorbonie, będąc – w pewnym sensie - w egzaltowanych stanach nieracjonalnych, było to również właśnie tzw. święte szaleństwo; praktycznie nic wierszy już nie pisał od dawna, pisał kolejne wersje (profetycznej) Historii przyszłości, finalnie je niszcząc, paląc.
Jednak w kwestiach tych, nie można doszukiwać się jednoznaczności. (Tak czy siak) Pacyfistyczna utopia Towiańskiego odeszła w cień, po tym jak Mickiewicz z niej zrezygnował, mając inne wielkie idee – czynną walkę o niepodległość, którą realizował do końca życia. Skończyła się w Konstantynopolu, dziesięć lat po zakończeniu współistnienia z Towiańskim.
(Niechęć wielu do proroka z Litwy, wynikała także z tego, że miał on tzw. fizia judaistycznego, uważał np. że jedno z jego pierwszych wcieleń ziemskich - to był jakiś prorok żydowski; nie odpowiadało to Polakom, wywodzącym rodowód swojej duszy – których rodowód duszy pochodzi z Hellady, Rzymu oraz wielkich kniei i borów dawnej słowiańszczyzny).
Był to tylko mały fragment całości tego okresu, w odsłonie mistycznej. Gdzieś tam nieopodal, przebywał i przemieszczał się po ulicach Juliusz Słowacki, wyglądający jak ekstrawagancki dandys - dość luźno przyglądał się działalności Towiańskiego; z kolei trzeci wieszcz Zygmunt Krasiński, uważał go za fałszywego proroka.
Koncepcje Towiańskiego miały m.in. pochodzenie w twórczości szwedzkiego mistyka i uczonego Emanuela Swedenborga – będąc fragmentem ezoterycznego chrześcijaństwa. Zaistniały jako pewnego rodzaju fenomen.

Metafizyczna część polskiego romantyzmu szerzyła się oraz powstawała m.in. wśród dużej ilości byłych żołnierzy, weteranów wojny polsko-rosyjskiej z roku 1831, wywodzących się z warstwy inteligenckiej, przebywających na emigracji - działających politycznie, prasowo lub wykonujących inne zawody, wiążących jakoś koniec z końcem. Przykładów było dużo, w zbiorowej pamięci pozostało niewiele, z tych największych był to np. uczony i pedagog Bronisław Trentowski, twórca polskiej filozofii narodowej; czy genialny naukowiec i mistyk Józef Hoene-Wroński, będący człowiekiem z licznymi maniami twórczymi (popadający w pewien rodzaj świętego szaleństwa). Tworzył system metafizyczny, starając się ująć, ubrać w słowa i znaki, doświadczenie poza-dyskursywne, czyli to co znajduje się ponad naocznym przejawieniem materialnym; w połączeniu z matematyką, w której był geniuszem. Odwoływał się m.in. do absolutu i emanacji. Wielokrotnie uważał, że odkrył nowe wzory, nowe metody, na różne definicje, wyliczał całymi dniami różne rzeczy; lecz finalnie stwierdził, że doświadczenie absolutu, może być osiągnięte tylko poprzez doświadczenie duchowe.
Faktem jest, że żadne cyferki nie doprowadzą umysłu do nieskończoności, mogą co najwyżej – jeśli ktoś jest wybitnym uczonym, ze ścisłym umysłem - dać wysokie doświadczenie estetyczne, a dla cywilizacji materialnej – nowe wynalazki. Absolut, Bóg, Całość nie jest osiągalny przez intelekt-umysł, będący tylko malutkim fragmencikiem w kilku wymiarach.

Hoene-Wroński przez całe życie liczył i tworzył, a gdy kończyły mu się fundusze, a za tym czas, który mógł temu poświęcać, to szukał potencjalnych dobrodziejów nauki m.in. w taki sposób, że mówił o wielkich odkryciach, wzorach, wyliczeniach, o rozwiązaniu ostatecznych tajemnic istnienia; a gdy przyszło to prezentowania swoich odkryć to pokazywał oczywiście nic innego jak (nie mówiące nic nikomu) kartki, wzory, zapiski, idee (i tak mało kto - praktycznie nikt, nie mógł tego ocenić). Cechował się niepohamowanym pragnieniem, aby sięgnąć po prawdy ostateczne, i zmarł nie kończąc swoich dzieł.
Był także - podobnie jak Towiański - skrajnym pacyfistą, zwolennikiem ugody z Rosją, więc nie mógł dogadać się z byłymi powstańcami.
(Kiedyś zdawało mi się, że prof. Włodzimierz Sedlak był pierwszym prawdziwym mistykiem - jednocześnie nauki i religii, a w sumie trochę ich było, poczynając pod Pitagorasa, przez właśnie m.in. Hoene-Wrońskiego).

Uogólniając, polski XIX wiek, szczególnie druga część jego pierwszej połowy, to okres wielu wybitnych osobistości, które potrafiły wykrzesać z siebie nowe wzniosłe formy w sztuce, nauce, filozofii, polityce. Czas ten miał ogromny wpływ na ukształtowanie się polskiej świadomości zbiorowej, niezmiennie ją wzbogacając, czy nawet stricte konstruując.

(Ze znaczących osób, okres ten najszybciej ominął Maurycego Mochnackiego, ponieważ zmarł on w 1834 roku, prawdopodobnie na zawał spowodowany wycieńczonym gruźliczym organizmem; przed śmiercią mając (jak przekazali świadkowie) oniryczne wizje duchów i muzyki, sam z resztą był pianistą, klawikordzistą - jego twórczość została również nieukończona. Trzeba wspomnieć także o Cyprianie Kamilu Norwidzie, tworzącym głównie w drugiej połowie XIX w. był on pomostem między epokami. Wszyscy oni byli - podobnie jak sama Rzeczypospolita - kształtowanym przez dzieje, niedokończonym losem, w kraju, który miał odmienić Europę).

Dzika dionizyjskość.

Zbiorowości łączą się na zasadach analogii, (w przypadku większych) głównymi są wspólna historia i gospodarka. Dziedzictwo mentalno/duchowe czyli kultura/religia, łączy się z dziedzictwem ekonomiczno-prawnym. Podczas tworzenia się, a następnie długiego trwania poszczególnych społeczeństw, elementy te podtrzymują się wzajemnie i ciągle kształtują, budulcem zaś jest wspólny język.
Z perspektywy ontologicznej społeczeństwo/naród/lud funkcjonuje na bazie wypracowanej wspólnej przeszłości, jednak ruchoma teraźniejszość nieustannie napiera i jednocześnie promieniuje w przyszłość, zbiorowości podlegają zatem nieustannym metamorfozom. Religie (rozumiane bardzo szeroko, np. jako wspólna wiara w bóstwo, czy idee) tworzą w społeczeństwach najmocniejsze więzy - najpierw jest wspólna wiara, a później dopiero wszystko inne.

Stany transcendentne sięgają samych podwalin cywilizacji, w zasadzie to kultura i religia powstały na pograniczu tego co przejawione, a nieprzejawione, imaginatywne. Szczególnie widoczne jest to w wielkich antycznych cywilizacjach, jak starożytne Indie, Egipt (Persja), Hellada, Rzym i późnijesza europejska-post-rzymska kultura średniowieczna. Następnie przyszły wieki XVIII i XIX, a wraz z nimi wiara w postęp i przemysł.
Doświadczenia mistyczne (jak to ludzie zwykli określać, w szerokim znaczeniu) i piśmiennictwo budują kulty, w które następnie są wkomponowywane - ulegają więc interpretacją i re-interpretacją.

Uczony Károly Kerényi w pracy pt. Dionizos: archetyp życia niezniszczalnego zawarł kilka istotnych uniwersalnych i cennych uwag dotyczących ontologii religii - odnośnie kształtowania się mitu, poprzedzonego doświadczeniem oraz pismem (jak i tego, ile zależy od interpretacji, które są zawsze ograniczone spektrum poznawczym interpretatora).

(roz. Kreta wizjonerska.)
Ludzka zdolność do oglądania zjaw bywa w prezentacjach religii starożytnych traktowana po macoszemu. Zdaje się, że uzdolnienia wizjonerskie nigdy nie były równomiernie rozdzielone wśród ludzi: obficiej występują one w epokach starszych bądź też w określonych okresach, w późniejszych zaś - coraz rzadziej. Historycy religii zapomnieliby o nich z kretesem, gdyby nie wyraźne świadectwa zwracające na nie ich uwagę. Świadectwa takie znajdowano w wyznaniach mistyków wszelkich epok. Ponieważ jednak mistycy są we wszystkich religiach wyjątkami, a historycy religii wizji nie miewają, zjawisko to rozważa się zwykle pod kątem dwu skrajności: doświadczeń mistyków oraz braku doświadczeń u historyków religii i wszystkich współczesnych nie-mistyków. Odnośnie do tego, co w dziejach religii mieściło się pomiędzy tymi dwiema skrajnościami, niewiele jest bezpośrednich świadectw, chociaż bez przypadków pośrednich, czyli przelotnych wizji nawiedzających ludzi o mniejszym lub większym uzdolnieniu wizjonerskim, wszelka religia, posiadająca żywą mitologię, jest nie do pomyślenia.
Świadectwem generalnej możliwości takich wizji jest na przykład wymóg stawiany wszystkim chłopcom indiańskim podczas młodzieńczej inicjacji: mieli oni tak długo pościć i przebywać w buszu, aż zaczną widzieć zjawy. Świadectwo to może się wydać zbyt naciągane, ale przecież w grę wchodzi tutaj ludzka natura leżąca u podstaw wszystkich kultur, jakkolwiek nie wszystkie kultury w taki sam sposób ustosunkowują się do zdolności wizjonerskich. W prezentacjach religii puszczańskich Indian z Ameryki Północnej znajdujemy dokładniejsze dane o rodzaju oczekiwanych wizji: miały to być sny na jawie, wobec tego wyrazistsze i bardziej sugestywne niż marzenia senne, a więc stanowiące poniekąd intensyfikację tych ostatnich. Amerykanista pisze o nich: „Wizje uchodzą za «rzeczywiste», są sposobem prawdziwego kontaktowania się z nadprzyrodzonością, podczas gdy sny - niekoniecznie”. I cytuje słowa Indian: „W wizjach jest coś świętego, w snach mniej”.

(...)

Mit o bogach jest ich epifanią w ośrodku językowym. Nie jest on, jak wizje, związany z konkretnym miejscem; ten sam kształt dźwiękowy może uzyskiwać wszędzie, gdzie mówi się tym samym językiem. Natomiast wizji zawsze wyznacza ramy określone miejsce - to, w którym się ona wydarzyła. Szczególnie wyraźne powiązanie z miejscem świadczy o wizjonerskim charakterze mitu. Jest ono dziedzictwem wizji w micie i we wszelkich rozwijających go opowieściach - w mitologii.
Wizja i mit, epifania i mitologia oddziaływały wzajem na siebie, kreowały się nawzajem i konstruowały zespoły wyobrażeń kultowych. Pierwszeństwo jednakże w stosunkach człowieka z bogiem ma epifania, co tłumaczy się bezpośredniością wszelkiej autentycznej wizji. „Oglądanie zjaw” i język są równie pierwotne, mając w odniesieniu do opowieści mitologicznej ten sam charakter wstępnego założenia (...)


Oglądanie zjaw, bogów, idei trzeba traktować bardzo szeroko (w kręgu europejskim) od natchnienia twórczego, poetyckiego, literackiego jak np. wizje poetyckie bogów u Homera i Hezjoda, przez wyrocznie, wieszczyki helleńskie i rzymskie, aż po tzw. fenomeny - czyli doświadczenia niedające się sklasyfikować, podlegające tylko racjonalizacji; lub mające wymiar symboliczny.
Jednak wszystko to tzn. wizje, wizyjność, są wyrażane za pośrednictwem języka, a następnie przedstawiane innym; zaś język sam w sobie jest narzędziem ograniczonym.
Pieśni Homera i Hezjoda stoworzyły europejską religię starożytną. Podobna twórczość, oparta na oglądaniu zjaw, wizyjności stoi u podwalin monumentalnych religii Dalekiego Wschodu - hinduizmu i buddyzmu (czy precyzyjniej - hinduizmów i buddyzmów), gdzie tzw. żywe sacrum jest traktowane jako realna namacalność i odgrywa w wierzeniach/filozofii, bardzo ważną rolę.
Analogicznie sprawa się ma z europejskim chrześcijaństwem, z którego wyłonił się w IV w. m.in. kult rzymsko-katolicki. Jest ono zbiorem zasad moralnych - dobrego postępowania w życiu wobec innych, w świecie, który jest zepsuty. Żywym sacrum są (faktycznie to były) epifanie świętych oraz mistyków chrześcijańskich, później interpretowane przez kościelnych hierarchów, którzy wizji i doświadczeń takich nie mieli.

Natomiast epifania dionizyjska, będąca częścią religii dionizyjskiej (późniejszego orfizmu), jest (chyba faktycznie) najstarszą stricte europejską (znaną), kontynentalną tradycją epifaniczną; epifaniczność polegała (polega) na pewnego rodzaju spontaniczności, podczas której następowało spotkanie z pograniczem z tym co transcendentne (lub takie się wydawało).
W przypadku owej tradycji, najpierw zaistniał rytuał, czyli pewne określone usystematyzowane zachowania, następnie po dzisiątkach, setkach, lat postanowiano go zapisać i jeszcze dokładniej usystematyzować, jego różne odmiany. Następnie zaś pojawili się kapłani, skrybowie i misjonarze kultu, jak i osoby go zwalczające.
Prawda, która kryła się za dionizyjskością polegała na połączeniu zwierzęcości człowieka (ssaka homo sapiens) z nieśmiertelnością duszy; był to ryt płodnościowy łączący z przyrodą, z instynktami, ze śmiercią oraz odrodzeniem - ryt dość oniryczny; dający dostęp właśnie do takowej cześci ludzkiej Psyche.
Dopiero później zaistniały nakładki moralne, wprowadzone do zbiorowej świadomości przez uczonych, filozofów.
Dionizyjskość sama w sobie jest dzika i nieokiełznana.

(roz. Mistyczna ceremonia ofiarna.)
Żywy kult nie potrzebował w Grecji żadnego pisanego oparcia. Fundament i podstawowy zarys czynności kultowych znajdował się w micie. Same te czynności były po prostu mitem, tak jak mit był po prostu rzeczywistością, jaką wyrażał. Mit dionizyjski wyrażał rzeczywistość zoe [fizyczność, cielesność], jej niezniszczalność odczuwaną przez duszę jako coś realnego, a także jej swoiste, dialektyczne powiązanie ze śmiercią. Czynności kultowe przez całe stulecia sprawowane były według tego samego, ustalonego wzorca. Ten, kto mógł je oglądać i wykonywać, oglądał je i wykonywał. Dopiero kultowe innowacje wymagały ustalenia na piśmie. Do tego celu posłużyło dzieło zatytułowane Teletai („Inicjacje”) Onomakritosa. Autor, postać całkowicie historyczna z VI w. p.n.e. trudnił się również redagowaniem wyroczni; oskarżono go o fałszerstwo. Był teologiem, którego nie zaliczono w poczet Mędrców greckich i nie uwzględniono w późniejszych dziejach filozofii. Poza wyroczniami miał jeszcze do dyspozycji pisma religijne o innym charakterze, do których nawiązywał.
W odróżnieniu od religii dionizyjskiej, jej mitu i kultu, powiązanie mitu orfickiego z pismem, służącym jego utrwaleniu, było czymś znamiennym. Religia dionizyjska posiadała własną, tkwiącą w niej immanentnie „filozofię” („dialektykę”), inną niż literatura orficka rozpoczynająca się od podróży Orfeusza w świecie podziemnym. W takich podróżach, odbywanych przez ludzi śmiertelnych (nie przez bogów, jak Dionizos), tkwią załążkowo co najmniej rudymenty psychologii i filozofii moralnej - nauka o nieśmiertelności duszy i karaniu występków. Mówić tu trzeba już nie o „immanentnej filozofii”, jak w przypadku „dialektyki” religii dionizyjskiej, lecz o światopoglądzie przedfilozoficznym.
Zaproponowana przez Melampusa [jednego z misjonarzy kultu] wykładnia falloforii albo fal-lagogii (obnoszenia wokoło fallosa), najbardziej spektakularnej czynności kultowej wprowadzanej właśnie religii dionizyjskiej, z pewnością polegała jedynie i po prostu na opowiadaniu leżącego u jej podstaw mitu, na mitologii. Nie należy tu uciekać się do wyjaśnień ani „symbolicznych” (w sensie późniejszych symbolików), ani też filozoficznych. Kiedy wszelako filozof Heraklit z Efezu (VI w.) zetknął się z Falloforiami, w słowach następujących nader celnie ujął filozoficzny sens pozornie szokującego obrządku: „Gdyby nie to, że urządzają tę procesję na cześć Dionizosa i że to jemu śpiewają pieśń falliczną - cała ta ceremonia byłaby czymś najbezwstydniejszym. Wszelako Hades jest tym samym co Dionizos, na cześć którego podnoszą wrzawę i zachowują się jak bachantki”. Dla Heraklita faktem rozstrzygającym była owa tożsamość, na którą mógł się powoływać, gdyż znana była wszystkim. Uczynił z niej podpórkę dla własnej filozofii tożsamości przeciwieństw. Kierując się tą filozofią potrafił, jak nikt inny, rozpoznać i wyrazić wagę jedności boga Dionizosa z Hadesem.


Dionizyjskie ryty płodnościowe - związane ze śmiercią, odrodzeniem i winem sięgają (zalążki) prawdopodobnie już czasów kultury mykeńskiej (XVI - XII w. p.n.e.).
Z kolei wiara dionizyjska (jak można ją nazwać), jakby wsadzić ją w pewne ramy, istniała dobrze określona od VI w. p.n.e. do V w. n.e. czyli od czasów poety, kapłana Onomakritosa (o którym faktycznie to prawie nic nie wiadomo), do Nonnosa z Panopolis, z okresu schyłku Imperium Rzymskiego - stworzył on epos na część Dionizosa (chrześcijaństwo także poniekąd czerpało z motywów dionizyjskich).
Zaś największym był Eurypides (V w. p.n.e.) i jego Bachantki, w dziele tym poeta ujął (przefiltrował przez siebie mit) Dionizosa nadchodzącego i połączone z nim na poziomie - przede wszystkim - duchowym Bachantki (Tyjady, Menady).
Około 100 lat wcześniej, w VI w. p.n.e., za czasów artysty Tespisa działającego pod wpływem dionizyjskości, z religią tą związane były narodziny proto(tragedii), zaczęto wyraźnie podążać (także) w tym kierunku - sztuki, poezji, teatru. Jedym z imion Dionizosa był Dithyrambos (Dytyrambos), od pieśni chóralnych powstających na cześć boga.
Mit dionizyjski składał się z bardzo wielu wersji i fragmentów, łączonych i rozłączanych. Rytuały na poziomie symbolicznym miały głównie znaczenia epifaniczne i płodnościowe, ukazujące bezwzględność nutury, zwierzęcość człowieka oraz nieśmiertelność duszy.

Wieloodcieniowość wiary w Dionizosa i pewne granice powszechności polegały na tym, że np. dla Ateńczyków świątynia boga (na moczarach) była jedną z najstarszych, leżała na południe od Akropolu. W Helladzie odprawiano Małe Dionizje (wiejskie) i Wielkie Dionizje (miejskie).
Ogólnie, podobne obrzędy - ich małe fragmenty - jako część quasi-animizmu, czy szamanizmu występowały w wielu miejscach na globie. Związane były (są), z kultem przodków, ludowością, kultem zmarłych (Dziady), erotyką. Występowały czynnie u Słowian, lecz na piśmie nic się nie ostało (temat potencjalnych badań jest spory i otwarty).
W starożytnej Helladzie uskuteczniano także pewien rodzaj upajania sie winem (złączonym z wodą ze źródeł) - czym mędrcy często pogardzali, chociaż zazwyczaj z zainteresowaniem przyglądali się tym rustykalnym obrzędom. Wątki metafizyczne przenikały się czynnie z naturalizmem, dzikością i nieprzewidywalnością; wśród ogółu gminu Eros i Tanatos tworzyły żywe sacrum.

(roz. Dionizyjskie święta Ateńczyków.)
Otóż dusze zmarłych nazywa się tam dipsioi, „spragnionymi”. W roku, podczas którego otrzebiony Dionizos przebywał wśród nich, pragnęły one nie wody, lecz wina. Malunek na lekythosie attyckim z VI w. ukazuje nam rój uskrzydlonych dusz, które pod nadzorem Hermesa, przewodnika dusz, tłoczą się u otwartego, na wpół wkopanego pithosa w dniu Pithoigia, kiedy to świat podziemny otwierał się, by wypuścić Dionizosa. Widzimy jedną z nich, jak rzuca się do picia, podczas gdy trzy inne, już zaspokojone, odlatują.
Dusze przybyły ze świata podziemnego przywabione zapachem wina, rozchodzącym się po całym mieście z otwartych pithoi. Nikomu wówczas nie wolno było wzbraniać dostępu do wina, nawet niewolnikom, jakkolwiek ten dzień przeznaczony był na otwieranie - otwieranie nie tylko naczyń z winem i wabienie dusz zmarłych, lecz również na otwieranie święta, którego kulminacja wypadała na dzień dwunasty, zwany Choes od dzbanów na wino. Określenie mundus patet znaczyło dla Rzymian coś nadzwyczaj prostego: fundus cum patet, deorum tristium atque inferum quasi ianua patet (gdy świat stoi otworem, jakoby otworem stoją także smutne wrota do podziemnego świata bogów). Literalne odniesienie tych słów do święta Ateńczyków byłoby błędem. W rzeczywistości w Dniu Dzbanów wytwarzała się atmosfera pełna duchów i erotyki. Zjawisko to rzadkie, lecz, biorąc po ludzku, nie niemożliwe. Gdyby nawet nie można go było zilustrować żadnym przykładem, tutaj trzeba by je przyjąć na podstawie dokumentów.
To, że Ateńczycy wierzyli w namacalną obecność duchów w Dniu Dzbanów, wynika dodatkowo z obrzędów trzynastego dnia anthesterionu - „Dnia Garnków”, poświęconego w całości przepędzaniu i uśmierzaniu duchów, a także - oprócz Dionizosa - również Hermesowi. Ten, który je sprowadził, powinien je też odprowadzić. Wykrzykiwano pod ich adresem zdanie brzmiące dosłownie: „Precz, keresowie, Anthesteria się skończyły!”? Garnki (od których dzień nosił nazwę — Chytroi) zawierały wiatyk dla keresów - gotowane warzywa i ziarna, ofiarę dla Hermesa Chthoniosa, ale w Grecji od najdawniejszych czasów aż do dziś będącą pożywieniem dla duchów zmarłych. Ateńczycy odprowadzali je udając się owego dnia ponownie, z głowami ciężkimi od wina, „na moczary”. Sam Dionizos zgodnie z trieterycznym porządkiem miał teraz przez dwanaście najbliższych miesięcy pozostawać na powierzchni. Wedle porządku ateńskiego po krótkim, radosnym okresie miał zostać ponownie poćwiartowany i rozdwojony jednako między górę i dół.


Uczony szaławiła.

W 1583 roku na dworze Elżbiety I Angielskiej zawitał ówcześnie jeden z najsłynniejszych Polaków w Europie, rycerz, dyplomata, uczony, pogromca zdziczałego chamstwa, prawie władca Mołdawii, nieomalże na-maściciel królów, potencjalny hetman Wielki Koronny – Olbracht Łaski.
Jaki był cel tej wizyty - nikt tego nie wie (nawet jak twierdzi, że wie – to nie wie) z badaczy, ponieważ praktycznie nic z polskiej wiedzy źródłowej nie ostało się, a angielskie informacje są lakoniczne, jakiekolwiek konkrety na temat owego wydarzenia są więc domysłem-wymysłem lub obserwacją skutków, wydarzeń.
Za cel Albert a (de) Lasco (Count Palatine of Sirad in Poland; Albertus Alasco, Palatinus Siradiensis) obrał, jak przekazano - to see the Queen; only from a desire to see her majesty and her court. Zatem cel faktyczny był w potencjale i niesprecyzowany (sprawy handlowe - porty, Gdańsk, Elbląg, były daleko w tle).

Polak podczas czteromiesięcznego pobytu w Anglii został przyjęty z ogromnym przepychem - oprowadzany był po różnych zamkach, uniwersytetach, uczelniach, przyjmowali go uczeni oraz miejscowości, organizowano przyjęcia, posiłki, uroczystości.
Królowa odpowiedzialność za to przedsięwzięcie, powierzyła swojemu głównemu doradcy i faworytowi Robertowi Dudley’owi – wszędzie zachwycano się nad polskim księciem, nad jego wspaniałym krasomówstwem i znajomością nauk. Łaski z egzaltowaną i ciekawą Elżbietą widział się kilka razy.
Jakie były powody tak zacnego przyjęcia gościa? Pierwszy - Rzeczypospolita była wtedy najpotężniejszy państwem Europy. Drugi - sama królowa chciała, aby tak to wyglądało, minął jej ponad rok od kiedy pożegnała się w lutym 1582 roku - pod naciskiem otoczenia - z próbą ożenku z księciem d’Alençon – Franciszkiem Herkulesem Walezjuszem (czwartym z kolei pretendentem do tronu Francji, synem króla Henryk II), w którym była (jak się zdaje) zakochana (wsadziła mu nawet na palec pierścień zaręczynowy podczas balu), jednak finalnie, pod presją sprawy narodu angielskiego i możnych, do mariażu nie doszło.
Koncerty, bale i fascynacja - minęły, następnie nastał rok spokojny, po którym przybył Łaski – już powoli dobijający do 50 roku życia, emanujący majestatem, polski warchoł, którego angielscy oxfordczycy (co ciekawe) określili mężem zdobnym wszelakimi zaletami, poświęconym zarówno usługom Marsa, jak i Merkurego (Martii non minus quam Mercurio deditum). I mieli w tym rację, lecz to raczej daleko gnający w kosmosie Mars, prowadził za życia potomka rycerza spod Grunwaldu, odrobinę bardziej niż Merkury.

Dużym wydarzeniem z tegoż czasu, które - co prawda - nie było kulminacją pobytu wojewody sieradzkiego w Królestwie Albionu, ale o którym warto wspomnieć, była zorganizowana w auli Uniwersytetu Oxfordzkiego, właśnie z okazji wizyty polskiego dyplomaty, w czerwcu 1583 roku, dysputa filozoficzna - debata między przybyłym z Włoch filozofem hermetycznym Giordanem Bruno, a uczonymi z Oxfordu.
Wyglądająca tak, że Anglicy bronili poglądów Arystotelesa oraz Klaudiusza Ptolemeusza, natomiast Bruno będąc platonikiem, pitagorejczykiem propagującym m.in. teorię Kopernika, przeciwstawiał się im, czy trafniej stwierdzając – atakował.
Stanowczy, dość impulsywny i agresywny w wymowie neapolitańczyk, podczas dysputy zmiótł z planszy angielskich doktorów, którzy poza podenerwowaniem, nic sobie nie robili z nowych teorii; teorii łamiących wszelakie dogmaty w nauce.
Rozważano m.in. nieskończoność wszechświata, niezliczoną ilość gwiazd, ruch dzienny i roczny Ziemi; kwestie ontologii bytu i astronomii. Tak pokrótce - oxfordczycy uważali, że Ziemia jest niewzruszona, a świat skończony, Bruno zaś, że Ziemia się obraca, a świat jest nieskończony. W tamtych czasach odejście od teologii i Arystotelesa było uważane za bezczeszczenie świętości. Dlatego ciężko było im dojść do konsensusu. Finalnie włoski filozof określił Oxford - wielką wdową po nauce, i nim pogardził.
W otwartej dyskusji miał swój żywy udział także Polak.

Anglicy byli bardzo ciekawi powodu przybycia Łaskiego do ich kraju - odpowiedzi jednak nie uzyskali. Podziwiali jego uczoność i obyczaje, a także postawę rycerską oraz wielką łatwość w obcowaniu z ludźmi.
Cały pobyt w Anglii był oczywiście kosztowny, a wojewoda od zawsze był rozrzutny, na takiej zasadzie, że nie gromadził tylko rozdawał, używał majątku do celów wyższych (nauka) i politycznych (dyplomacja, wojny, elekcje); zatem tracił go, zamiast żyć dostatnio korzystając z własnych włości.
W taki też sposób, kilka lat wcześniej stracił m.in. swoją główną ojcowiznę - Zamek w Kieżmarku (ojciec Hieronim Łaski, dyplomata, zmarł podtruty przez Turków nie osiągnąwszy 50 roku życia. Olbracht w rok po angielskiej wizycie próbował szturmem odebrać ojcowiznę, wraz ze swoimi poddanymi mieszczanami, lecz zaniechał tego, gdy bliskie było przelanie krwi).
Na Wyspach Brytyjskich również wyczerpywał swoje zasoby pieniężne; i sama królowa Elżbieta I - co warto podkreślić - pod koniec wizyty, chciała mu udzielić własnych funduszy, jednak Łaski był człowiekiem honoru i odmówił królowej. (Jakby to z resztą wyglądało? Słabo... Olbracht wracający do kraju, uposażony przez królową angielską, aby odzyskać m.in. ojcowiznę, którą zastawił na prowadzenie wojen z Turkami i niefortunne elekcje, polityczne roszady. Brzmi jak fikcja, fikcją bynajmniej nie było).

Wspominam o tym wszystkim, aby dojść do sedna tej historii z wieków dawnych.
Dość znaczna suma została na powrót, postanowił więc sprowadzić do Rzeczypospolitej wielkiego uczonego (i jego pomocnika), aby wiedza, którą posiadł, może się w Polsce przydała. Nawiązał więc już w maju 1583 roku znajomość z Johnem Dee oraz jego medium Edwardem Kelleyem; później - zrobił więcej - spakował ich wraz z żonami i dziećmi w powóz i zabrał w podróż do Polski, zaś książki i dobytek transportowano statkiem do Szczecina, Gdańska. Jednak zanim się na to zdecydował, wielokrotnie odwiedział Anglika, prowadząc z nim dysputy.
Kim był John Dee? Był naukowcem, jednym z większych uczonych swoich czasów, łączącym wiele gałęzi wiedzy od matematyki, machaniki przez astronomię po szeroko pojętą humanistykę, był zwolennikiem teorii Kopernika (chyba pierwszym w Anglii) - zaufanym doradcą królowej, oddanym jej całkowcie, komentatorem Euklidesa, twórcą podręczników do matematyki. Astrologiem, mistykiem (?), wynalazcą. (Wzorcem dla shakespearowskiego Prospera z Burzy). Wcześniej odmówił profesury - katedry matematyki na Oxfordzie, zajęty swoimi badaniami.
Był także pobożnym chrześcijaninem, żyjącym w czasach, gdy na Zachodzie Europy posądzanych o konszachty z diabłami, często zabijano. Dee charakteryzowała się niepohamowanym pragnieniem sięgnięcia po prawdy ostateczne. Mógł żyć w dostatku, odmawiał tego, nęcony ciekawością i metafizyką - w czasach Renesansu czynnie kultywowaną przez wielu. Na pewnym etapie życia zechciał być niczym mityczny Henoch - rozmawiać z aniołami. Stworzył więc tzw. system enochiański, jak twierdził dyktowany przez anioły.
Przez większość życia prowadził spekulacje metafizyczne - m.in. wprowadzał Edwarda Kelleya w stan transu (hipnotycznego), patrzono się w szklane kule itp. i - jak twierdził - rozmawali z bytami niefizycznymi, kilkoma duchami, bytami podającymi swoje imiona jako m.in. Uriel, Madimi, które im różne rzeczy podawały i tłumaczyły - i którym ślepo wierzył. Wyglądało to m.in. tak, że Anglik, niczym schyłkowy neoplatonik z V w. stosował różne posty, purifikacje, gorliwe modlitwy, a następnie za pośrednictwem swojego pomocnika medium prowadzili różne eksprymenty - np. modlił się pod krucyfiksem w kącie izby, a Edward Kelley wprowadzał się w stan transu. Kelley pomimo gnuśnego charakteru, i niemrawej przeszłości, był także po części utalentowanym medium; lecz nadużywali dziwnych rytuałów, i w końcu nie wyszło im to na dobre. Szczególnie Edwardowi Kelley'owi, który zamiast gorączki prawdy popadł w gorączkę złota.

Łaski spotkał się z Dee w dość kulminacyjnym momencie życia Anglika, gdy prawie stworzył on swój metafizyczny system - jak twierdził - właśnie dyktowany przez anioły. I w obecności Polaka zaprezentował swoje działania. Wojewoda, gdy zdał sobie sprawę z realności/faktyczności tych zjawisk, postanowił, że może się Dee przyda w Polsce. Nie zwykł wracać z pustymi rękami.
Sprowadzenie Anglików do Rzeczypospolitej okazała się jednak nietrafione, m.in. ze względu takiego, iż wojewoda sieradzki, nie był stronnikiem Stefana Batorego, stosunki z drugim królem elekcyjnym miał chłodne (wcześniej złe), pomimo dobrodziejstw informacyjnych, którymi obdarował niewdzięcznego monarchę, będącego w 1584 u szczytu swojej potęgi, nie uzyskał wdzięczności. Z kolei Dee nie dostarczał żadnych natychmiastowych efektów. Zatem ich drogi się rozeszły.
Johnowi Dee przyświecały wizje sięgnięcia po transcendencję; Olbrachtowi Łaskiemu, także takowe, lecz pierwej miał wizje odzyskania ojcowizny i reszty posiadłości, a następnie sięgnięcia po hetmanat wielki koronny i inne urzędy mające realny wpływ na władzę.

(Anglik swoich dni dożył w spokoju, chociaż po śmierci Elżbiety I, prawdopodobnie w nędzy, wcześniej dostał m.in. tytuł barona od cesarza Rudolfa II Habsburga, zanim wrocił do Anglii, w której - z resztą - nadal był odwiedzany przez wielu dyskutantów, m.in. poetę Johna Donne oraz Christophera Marlowe'a - czyli wedle prawdopodobnej teorii, autora dzieł Shakespeare'a)

Natomiast Łaski w swoich wyczynach życiowych musiał, pod koniec, zadowolić się co najwyżej morałem - Łatwiej zwalczać dzikie Tatary, niźli pomazańców na trony obsadzać, łatwiej, aby słodka Wenus rozkazy jaśniejące wydawała, rozkazy niczym drogowskazy, niźli pod Marsową egidą mocować Merkurego. Pamiętać jednak trzeba, że Mars raz podrażniony, jak się obrazi to potrafi już nie patrzeć w określone strony, Wenus zaś, już raz, dawno temu, do Owida [poety] miłością zapałała, ale być może nie była zanadto śmiała, bo go w antypody, na zatracenie, finalnie odesłała. (A sam John Dee nie pomyślał, że jak anioły mu się zjawiały, to zapewne interes w tym miały).